Ciche potwierdzenie: siła jedzenia w samotności
Zaczęło się od jednego z tych tygodni, po których czujesz się pusty. Długoterminowy projekt w końcu dobiegł końca – miesiące ciężkiej pracy skrystalizowały się w dziesięciominutową prezentację, która spotkała się z grzecznym aplauzem, zanim wszyscy wrócili do swoich skrzynek odbiorczych. Mój pierwszy impuls był znajomy: jedzenie na wynos na kanapie. Pewnie tajskie. Przewidywalne, ciche, zapomniane.
Ale potem przyszła mi do głowy inna myśl: co by było, gdybym się ubrała i wyszła gdzieś sama?
Więc tak zrobiłam. Sięgnęłam po kolczyki, zazwyczaj zarezerwowane na śluby, skropiłam się perfumami jak zbroją i poszłam do centrum do restauracji, którą podziwiałam od miesięcy.
Stolik dla jednej osoby
Restauracja lśniła jak szklarnia po zmroku – wysokie okna, kaskady roślin, blask świec tańczący na białym obrusie. Powietrze wibrowało od cichych rozmów, widelce brzęczały o porcelanę.
„Rezerwacja dla jednej osoby” – powiedziałem spokojnie i bez cienia skruchy.
Gospodarz uśmiechnął się – bez wahania, bez litości – i zaprowadził mnie do stolika przy oknie. Na zewnątrz miasto poruszało się łagodnie: światła reflektorów migały, kwiaciarnia lśniła po drugiej stronie ulicy, para spacerowała z psem w cichym rytmie. Stolik stał idealnie nachylony. Mogłem obserwować świat, nie czując się obserwowanym. Moje ramiona się rozluźniły.
Kelner przyniósł wodę i koszyk chleba, o którym czytałam w recenzjach. Zamówiłam kieliszek Albariño, sałatkę z kopru włoskiego i pomarańczy oraz halibuta, którego goście określali mianem „odmieniającego życie”. Może to przesada, ale ciekawość zwyciężyła.
Wyciągnąłem książkę, ale jej nie otworzyłem. Zamiast tego słuchałem. Para dyskutowała o przedmieściach. Kobieta przy barze śmiała się z barmanem, który pamiętał jej drinka. W kuchni kucharze poruszali się jak choreografowie, a talerze wyłaniały się niczym wypolerowane klejnoty.
Prośba